wtorek, 31 października 2017

Szepty




Gdy przychodzi jesień, a noce w Bilgewater stają się zimne niby morska głębina, do serc mieszkańców puka niepokój. W tym czasie życie nocne w mieście zamiera. Nikt nie targuje się na nabrzeżu, karczmy świecą pustkami, nawet oprychy nie załatwiają swoich szemranych spraw pod kuratelą księżyca. Każde drzwi są głucho zamknięte, w oknach płoną dziesiątki lamp i świeczuszek. Gdy nadchodzi ten czas w roku, ludzie przypominają sobie o bogach. Złych jak i dobrych, surowych i łagodnych. Gdy czarna mgła przesącza się przez twój próg wiesz, że pozostała ci jedynie modlitwa.
W końcu każdy człowiek chwyta się nawet najmniejszej nadziei.

    Zapadał zmierzch, gdy opar znad zatoki zaczął się podnosić. Wypełzając z morza chwytał się przeźroczystymi palcami statków zostawiając na nich lepki ślad. Prześlizgnął się po pomoście spowijając nabrzeże w zapachu zgnilizny. Kiedy kłębiące się łapy mgły szarpały zamknięte okiennice portowej piekarni do brzegu przybił statek. Butwiejące cumy uderzyły o brzeg i w tym samym momencie rozsypały się w proch. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że był to niezwykły galeon. Musiał być kiedyś pięknym statkiem. Pomimo desek wypaczonych od wilgoci i poszarpanych pociskami nadal dało się rozpoznać smukłą linię kadłuba. W prawej burcie szczerzyła zęby wyrwa wielkości człowieka. Wystrzępione żagle dziwacznie falowały - jakby poruszane prądami morskimi, a nie wiatrem. Miedziane okucia pokryła zielona patyna, a kolorowy niegdyś ogon galionu wypłowiał.
    Usta syreny otwarte były jak do krzyku, a w jej kształtnej piersi tkwiła długa włócznia. Na pokładzie uwijała się załoga, a raczej jej pozostałości. Kapitan przy kole sterowym uśmiechał się łagodnie połową twarzy. Drugiej mu brakowało - w miejscu fragmentów gnijącego ciała kłębił się ten sam opar, który obłapiał brzeg. Marynarze w różnym stopniu rozkładu wykonywali czynności, które przerwała im śmierć. Dwójka nie-ludzi szorowała pokład co chwilę zrywając zbutwiałe kawałki drewna. Drzazgi wbijały im się w zgniło zielone ręce, odpryski drewna utykały im w odsłoniętych kolanach. Przy dziobie jakaś para tańczyła walca. Rozpadająca się sukienka odsłoniła wyżarty przez ryby szkielet kobiety. W miejscu pomiędzy żebrami, zawieszony na tym co niegdyś było szyją wisiał medalion z czerwoną różą. Mężczyzna tulił w ramionach szkielet żony, z gracją gnijącego od lat trupa prowadząc w tańcu. Na bocianim gnieździe siedział majtek, dokładnie relacjonując widok na zatokę pomimo bagnetu tkwiącego w jego gardle. Kucharka zadziwiająco radośnie wymachiwała chochlą w stronę biegnącego szczeniaka. Piesek przewrócił się gubiąc łapę, a kobieta podniosła go i przytuliła do rozerwanego przez kule policzka.
    Jednak postaci nieumarłych marynarzy wydawały się malutkie jak mrówki w porównaniu z osobą stojącą na środku pokładu. Mężczyzna trzymał w ręce poznaczony bliznami nacięć kostur. Na jego bose stopy spływała długa, szara suknia. Szerokie ramiona miał okryte czerwonym kaftanem, oraz elementami zbroi. Przy pasie, na solidnym łańcuchu wisiała gruba, oprawiona w wypłowiałą, niegdyś szkarłatną skórę księga. Postać sięgnęła po wolumin i otworzyła go na pierwszej stronie. Trap został opuszczony w momencie gdy Piewca Śmierci rozpoczął występ.
    W chwili gdy Karthus zszedł na brzeg nucąc przepiękne requiem statek zaczął się rozpadać. Jak ćmy lecące w stronę ognia strzępy kałuba, żagli i ciał załogi poderwały się i w szaleńczym wirze pomknęły w stronę księżyca. Zielone cienie zawirowały wokół mężczyzny zawodząc do wtóru ze śpiewakiem po czym wniknęły w jego ciało. Zanim żałobna pieśń dotarła do pierwszych domostw, w zatoce nie pozostał najmniejszy ślad po widmowym galeonie.

    Kufel stuknął o kufel z miłym brzękiem, a pienisty płyn rozlał się na stół.
- Ty ślepy guptoku stary, ja tego sprzątać nie będę - Powiedziała pulchna kobieta stawiając pomiędzy biesiadnikami talerz zakąsek.
- Kochanie no! Przestań się krzątać i usiądź wreszcie z nami!- Zakrzyknął podchmielony mężczyzna i złapał gospodynię w pasie.
- Ty pijusie jeden! - Kobieta zaśmiała się i cmoknęła głośno policzek chłopaka - Masz tu ścierę i do roboty! - Wyjęła z kieszeni fartucha kawałek materiału i położyła przed niezbyt świadomym partnerem. W izbie mimo godzin wieczornych było bardzo jasno. Każdy kąt rozświetlały lampy gazowe, u sufitu kołysał się kryształowy żyrandol pasujący do wystroju jak pięść do nosa. Płomienie świec błyskające w oknach muskały jedwabne zasłony zdobione orientalnymi motywami. Dom od pokoleń należał do rodziny piratów, więc nie było niczym dziwnym, że na podłodze obok dzierganego dywanu leżała skóra tygrysa. Ściany w pokoju poobwieszane były były obrazami olejnymi w złoconych oprawach. Farby wyblakły, a płótna pokryły się siateczką pęknięć, dzieła sztuki niegdyś zdobiące dwory i pałace skończyły rozpadając się w chacie pośledniego korsarza.
    Biesiadujący mężczyźni wzięli gospodynię za ręce i zaczęli śpiewać szanty. Pijackie głosy zaczęły zawodzić pierwsze zwrotki “Iońskich dziewcząt”. Bawili się wybornie, zapominając o koszmarnej ciemności kłębiącej się za drzwiami.
    Dwójka ludzi będących również w izbie nie podzielała entuzjazmu biesiadujących. Przy kominku grzał ręce opatulony dzierganym kocem staruszek. Pochylił się w stronę płomieni, a koc zsunął mu się z ramion odsłaniając metalową protezę ręki. Ramię miał pokryte rysami, system imitujący mięśnie był już wyraźnie przestarzały.
    Mężczyzna sięgnął sztuczną dłonią po opał i ostrożnie ułożył drewno w kominku wzniecając przy tym chmurę iskier.
- Zamknijcie się wszyscy! Cóż to za idiotyzm żeby podczas ciemnej mgły świętować? - Wycharczał dziadek. Towarzystwo jednak zignorowało jego uwagę
- Odsuń się od ognia - Fuknął do siedzącego koło niego dziecka i ponownie zapadł się w fotel.
Mała dziewczynka podsunęła nogi pod brodę i objęła rękami kolana.Wystrojona w koronkową sukienkę smętnie siedziała na tygrysim futrze wpatrzona w skaczące po opale iskry. Jej twarzyczkę okalały złote loki, rumiane policzki nadawały jej niewinny wyraz. Oczy dziecka, niebieskie i szeroko otwarte nie płonęły młodzieńczą radością ale nie było też w nich strachu. Wyraz twarzy małej był nadzwyczaj poważny jak na jej wiek. Dziewczyna była młodą arystokratką, przed rokiem znalazł ją stary wilk morski gdy dryfowała na desce pochodzącej z rozbitego statku. Co prawda już od roku wychowywała się rodzinie pirackiej, ale nie porzuciła wpojonych w domu manier. Ośmiolatka, której udało się uciec czarnej mgle. Uratowana z katastrofy galeonu napadniętego przez piratów i zepchniętego przez zdradliwe prądy morskie na tereny Wysp Cieni. Prezentowała imponującą kartotekę nieszczęść życiowych jak na tak młody wiek.
    Nagle pejzaż przedstawiający łąkę wiosną spadł ze ściany i przewrócił stojącą na podłodze świecę. Płomienie łapczywie pożarły suche płótno i zaczęły pełznąć po podłodze. Gospodyni krzyknęła i pobiegła po dzban z wodą. Jej partner zamroczony alkoholem w celu ugaszenia pożaru chlusnął grogiem w ogień. Płomienie wzmogły się, słup żaru odebrał dech mężczyźnie, który stracił równowagę i przewrócił się prosto na płonące deski. W pomieszczeniu uniósł się zapach palonych włosów i krzyk bólu. Starzec zerwał się z fotela by pomóc szwagrowi. Wyciągnął mężczyznę z płomieni i przytaszczył na środek podłogi. Parę sekund wystarczyło by skóra na twarzy chłopaka zwęgliła się, a włosy spaliły całkowicie. Usta w środku pokryły pęcherze uniemożliwiając swobodne oddychanie, mężczyzna jednak nadal żył.W momencie w którym wróciła kobieta ogień objął ścianę. Lampa naftowa pękła podsycając pożar. Wrzaski zrozpaczonej gospodyni ginęły w ryku ognia. Jedyna osobą zachowującą spokój wobec tych wydarzeń była Eyna.
    Dopiero gdy płomienie polizały jej trzewiki wstała i przyjrzała się beznamiętnie panującemu wokół zamieszaniu. Rodzina próbując ratować dobytek nie zwracała uwagi na małą dziewczynkę. Płacząca kobieta pochylała się nad spaloną twarzą męża, dziadek bezskutecznie próbował dusić pożogę kocem. Puścił płonący strzęp materiału dopiero, gdy płomienie sięgnęły jego zdrowego ramienia. Gość zaproszony na wieczór śmiał się jak szaleniec w koncie pokoju osuszając pozostałą butelkę alkoholu. Sytuacja była beznadziejna. Jedyną alternatywą było wyjście na zewnątrz. Śmierć w płomieniach lub wieczne nie-życie. Mimo, że płomienie nie dotarły do drzwi wejściowych nikt z dorosłych nie odważył się wyjść. Mała Eyna bez wahania minęła rozpaczającą rodzinę. Otworzyła drzwi wpuszczając ciemny kłąb do środka izby i zniknęła w ciemności.
    Ciemna mgła wirowała wokół kolan dziewczynki gdy ta szła środkiem ulicy. Przezroczyste pasma czepiały się jej sukienki, w uszach słyszała wycie wiatru. Za plecami zostawiła ryczące płomienie i umierającą w żarze rodzinę. Jej nogi poruszały się w takt pięknej i bardzo smutnej pieśni. Słowa niosły pocieszenie, i choć żałobna melodia rozdzierała serce, Eyna od roku nie czuła się tak szczęśliwa. Mijając sklep papierniczy usytuowany w ślicznej kamieniczce zobaczyła swoje odbicie. Wokół niej wirowało mnóstwo ciemnozielonych cieni, szarpiąc ją, szepcząc, wyjąc. Jeden z cieni oderwał od jej sukienki kawałek materiału, drugi szarpał rękaw. Widmo kobiety pociągnęło Enyę za włosy. Gdy dziewczyna oderwała wzrok od witryny wokół nie zobaczyła niczego oprócz skłębionej, szarej mgły. Niewidoczne upiory, popychały i szarpały wyrywającą się dziewczynę. Ciągnęły ją w stronę wysokiego, szczupłego mężczyzny zdającego się być w centrum ciemnego oparu.
    Dziecko było przerażone, w jej szeroko otwartych oczach błyszczał strach, ale też fascynacja. Widma pchnęły ją ostatni raz, a ona usiadła u stóp trzymającego księgę mężczyzny.
- Ty jesteś Enya, córka baronów von Rotter? - Śpiew urwał się gdy Piewca Śmierci zwrócił się do dziecka.
- To ja. - Odparła dziewczyna podnosząc niebieskie oczy by spojrzeć na twarz upiora.
- Czas połączyć się z rodziną maleństwo. - Powiedziało widmo, przykładając otwartą dłoń do czoła dziecka.
Ciało dziewczynki wygięło się nienaturalnie, usta otworzyły do krzyku, a serce zabiło szaleńczo jak u małego kolibra. Eyna czuła, że coś wydziera z niej duszę i przez chwilę pożałowała, że nie wybrała śmierci w płomieniach. W ostatnim przebłysku świadomości dziewczynka zobaczyła parę tańczącą walca na pokładzie ST Rosee, łza spłynęła jej po policzku i zanim zaczęła razem z Karthusem chwalić piękno śmierci wydała ostatni oddech szepcząc ”Dziękuję”.




Mgła odpływa wraz z nadejściem poranka, a pierwszy promień słońca witają westchnienia ulgi wydarte z piersi każdego mieszkańca Bilgewater. Doszczętnie spalony dom starego Toma - wilka morskiego, był ogromnym szokiem dla jego bliskich i znajomych. Zgliszcza kryły zwęglone zwłoki domowników oraz pozostałości rodzinnej fortuny. Ciała przygarniętego przez rodzinę piratów dziecka nie było jednak wśród pogorzeliska. Małą Eynę znalazł bibliotekarz, siedziała oparta o brzeg miejskiej fontanny, w jej pustych oczach odbijały się pierwsze promienie słońca.
Sukieneczka dziewczynki poznaczona była brudem i poszarpana, ale na jej twarzy widniał łagodny uśmiech. Kurczowo zaciśnięta piąstka dziecka kryła medalion z czerwoną różą.

niedziela, 29 października 2017

Rozdział 4


    Echo aury Melyi pozostałe na księgach było ledwo wyczuwalne, lecz musiało wystarczyć, bym zdołał odnaleźć wieszczkę. Zamknąłem oczy i skupiłem się. Podążanie za czyjąś aurą przypominało szukanie źródła konkretnego zapachu na targu przypraw. Nawet najbardziej charakterystyczny ślad niknie, gdy nakładają się na niego dziesiątki innych. Nie wiem, jak długo siedziałem w bezruchu i przemierzałem w myślach Shurimę, ale w końcu udało mi się odnaleźć moją mistrzynię.To, co zobaczyłem w umyśle, wywołało u mnie ogromne wyrzuty sumienia. Warunki, w których mieszkała były potworne. Melya leżała w łóżku, okropnie poraniona, ślepa, przy niej siedziało jakieś dziecko. Czemu posłuchałem, gdy mówiła mi żebym jej nie szukał? Byłem na siebie wściekły. Mając trasę do domu wieszczki wyrytą w umyśle chciałem przerwać wizję, gdy nagle zobaczyłem, że ktoś wyskoczył przez dach do pomieszczenia. Mężczyzna ubrany był jak tubylec, ale w jego ręce połyskiwało znane mi ze snu ostrze.
    Nie myśląc za wiele zerwałem się do biegu. Odległe slumsy dzieliła od mojej dzielnicy plątanina uliczek i kramików. Na szczęście było wcześnie, więc sprzedawcy jeszcze nie zdążyli rozłożyć swoich stanowisk. Minąłem piaskową fontannę i skręciłem w przesmyk koło kwiaciarni. Klara- stara florystka z Ionii pomachała mi, gdy przebiegałem koło niej. Nie tracąc czasu na przywitanie się z nią, zniknąłem w zaułku.
    Moje ciało poruszało się jak na autopilocie, nie musiałem myśleć o tym, dokąd biegnę- trasę miałem zapisaną w pamięci. Po drodze spotkałem sporo gratów, ale ani jednego człowieka. Poruszałem się wśród obskurnych uliczek, za towarzystwo mając tylko drobne gryzonie. Zdyszany zatrzymałem się przed lepianką, w której według moich poszukiwań mieszkała wieszczka. Zanim wszedłem do domu, otoczyła mnie fioletowa tarcza. Wiedziałem, że każdy atak odbije się od niej więc nie musiałem się obawiać, że uzbrojony mężczyzna mnie zaskoczy.
    Popchnąłem zniszczone drzwi. Nie były zamknięte i uchyliły się pod moim dotykiem. W środku panowała cisza. Brak dźwięku aż kłuł w uszy. Nie zdążyłem? Czy poradziła sobie bez mojej pomocy? Czy może…- nie ośmieliłem się dokończyć myśli. Minąłem kuchnię. Przez okienko, w którym zamiast szyby umieszczony był kawałek płótna, wpadało mętne światło. Schludne, lecz biedne wnętrze. Jakim cudem mentalistka ciesząca się jeszcze nie tak dawno ogromną sławą i szacunkiem skończyła w takim miejscu? Czemu o niej zapomniano? Czemu ja o niej zapomniałem? Zapach docierający do mnie z góry przyprawiał o mdłości. Odór ciała dotkniętego rozkładem nie mógł przecież pochodzić od żywego człowieka! Może to, co zobaczyłem podczas poszukiwań, wydarzyło się kilka dni temu? Na wszelki wypadek postanowiłem wysłać na zwiady pusklęta. Korzystając z mocy Pustki przywołałem kilka stworzeń. Rozkazałem im wspiąć się po drabinie.
    Pokój, który widziałem za pośrednictwem ich, różnił się od obrazu, który miałem dzisiaj w głowie. Brakowało jakiegokolwiek śladu po napastniku. Jedynym poruszającym się obiektem było targane kaszlem ciało spoczywające na łóżku. Nie zgadzało się coś jeszcze… Cienie! Układały się zupełnie inaczej niż te, które widziałem teraz. Bez zastanowienia wspiąłem się po drabinie na piętro. Źródłem zapachu rzeczywiście było ciało Melyi, ale wbrew moim obawom zdawała się być żywa. Leżąca przestała nagle kaszleć i zwróciła w moją stronę twarz.
-Witaj uczniu- wychrypiała, a jej popękane wargi wykrzywiły się w próbie uśmiechu.
Zanim pozwoliłem sobie na radość sprawdziłem, czy aura leżącej kobiety pokrywa się z tą pozostałą na książkach. Echo umysłu chorej pasowało do tego, którego źródłem była Melya. Zsunąłem z głowy szal, zanim podszedłem do wieszczki. Ukląkłem przy niej i delikatnie złapałem ją za rękę.
-Witaj mistrzu- powiedziałem uśmiechając się szeroko.
-Po coś tu przyszedł? Przecież mówiłam ci, żebyś mnie nie szukał!-głos mówiący do mnie w umyśle był pełen gniewu, ale pobrzmiewały w nim cząstki innego uczucia. Moja nauczycielka wstydziła się swojego stanu. Nie powinno było mnie to dziwić, w końcu nie znałem tak dumnej kobiety jak ona.
-Trzeba było lepiej uniemożliwić mi znalezienie ciebie.-odparłem łagodnie- Chcę cię poprosić o radę odnośnie moich wizji.
-Przecież wiesz, że nie mogę ci pomóc, wpływ Pustki na ciebie to anomalia, z którą nie potrafiłam sobie poradzić-przyznała wieszczka
-Od paru dni, moje sny nie dotyczą tego, co odmieniło moje ciało w Icatchii, śnię o pewnym człowieku, zresztą gdy Cię szukałem widziałem go w tym pokoju…
Dokładnie zrelacjonowałem kobiecie moje sny i dzisiejsze poszukiwania.
Po chwili zastanowienia Melya zaczęła mówić
Ku mojemu zdziwieniu wieszczka rozpoznała mężczyznę z moich wizji.
-To, co ujrzałeś podczas dzisiejszych poszukiwań to pewnie niedaleka przyszłość. Człowiek, którego widziałeś to najpewniej znany zabójca z Noxusu, Talon. Niewielu posługuje się bronią, którą opisałeś. Zresztą człowiek mający wojskowe wyposażenie a nie będący na noxiańskim froncie może być albo jednym z członków League, albo dezerterem. Dezerter nie dotarłby tak daleko, podróż do Imperium z Noxusu to droga przez prawie całą Runeterrę, co wymaga wiele pieniędzy. Nie wiem jednak, czemu Pustka przestała pokazywać ci obrazy z przyszłej inwazji, ani z jakiego powodu ów zabójca ma złożyć mi wizytę…- przerwała by zastanowić się chwilę. Po chwili zapytała:
-Czy chłopiec, który był przy mnie w twoim widzeniu, miał przy sobie mieszek z pieniędzmi? Zamknąłem oczy i spróbowałem sobie przypomnieć szczegóły wizji- rzeczywiście dziecko przy nogach łóżka liczyło monety!
-Tak- odpowiedziałem-Skąd wiedziałaś?
-Wychodzi na to, że Eyna zanim złoży mi wizytę okradnie noxiańskiego zbira!- głos mistrzyni zakrzykną w moim umyśle
-Eyna to chłopiec, którego ujrzałeś. Odkąd parę tygodni temu pomogłam jego rodzinie nie odstępuje mnie na krok, choć wie, że nie może mi pomóc...- wyjaśniła
-Dlaczego zabroniłaś mi się odwiedzać, a opiekuje się tobą jakiś bachor? W czym niby jestem gorszy?- Krzyknąłem unosząc się gniewem, nie uzyskałem jednak odpowiedzi. Wieszczka skuliła się podczas napadu kaszlu.Gdy się wyprostowała, zaczęła wydawać mi instrukcje.
-Przynieś mi księgi wieszczów Veakurskich z Wielkiej Biblioteki. I coś nowszego o przewidywaniu bliskiej przyszłości, autor to chyba jakaś wiedźma z Demacii, popytasz a znajdziesz...-
-Ale co z tym zabójcą? Wstałem z kolan i coraz bardziej zirytowany ogarnąłem wzrokiem łoże mentalistki.- przecież w takim stanie nie dasz rady mu nic zrobić!
-Nie testuj mnie!-w mojej głowie rozległ się syk wściekłości podszyty upokorzeniem-słabe uderzenie energii zostało zaabsorbowane przez moją tarczę. Zanim jednak zdążyłem coś powiedzieć, nieznana siła przygniotła mnie do ziemi. Nie mogłem oddychać, gdy byłem na skraju omdlenia siła zniknęła. Głos Melyi w mojej głowie ponownie był łagodny
-Jak widzisz uczniu, nie jestem tak słaba na jaką wyglądam. Xeratch być może wypaczył moje ciało, ale umysł nadal mam sprawny jak za czasów chwały.- łagodne upomnienie łaskotało mój umysł, gdy chciwie łapałem przesycone odorem powietrze.
-Przyjdź jutro, tylko nie zapomnij o tych książkach.-rozkazała
Podniosłem się więc z ziemi, chustą ponownie przewiązałem głowę i wziąłem dwa pusklaki na ręce. Gdy wychodziłem z domku, żegnał mnie świszczący oddech mojej mistrzyni
W pośpiechu wróciłem do domu. Nie mogłem się przecież spóźnić do pracy. Co prawda wynagrodzenie z Ligi było wystarczająco duże, ale nic nierobienie całymi dniami nie było dla mnie żadną atrakcją. W końcu miałem być Wielkim Prorokiem, ale skoro nie mogę pomagać ludziom przewidując ich przyszłość, skupię się na teraźniejszości. Jeszcze parę lat temu nie pomyślałbym, że moce otrzymane jako skutek uboczny kontaktu z Pustką okażą się przydatne. Zazwyczaj pomagałem karawanom kupieckim bezpiecznie dotrzeć do odległych miast i wiosek. Każdy kupiec bał się zbójców, a przecież pustynia sama w sobie bywa równie niebezpieczna co szajki bandytów.Karawany wyruszały w trasę dopiero za miesiąc, dlatego dzisiaj pomagałem w czymś innym.
Przy takiej ilości kupców nie jest trudno zostać najętym jako tragarz. Do późnego wieczora chodziłem z sąsiadką po targowisku gdy ta wybierała ziemię dla swoich roślinek. Nie była to co prawda zbyt ekscytująca praca, ale również nie najcięższa. Przyjemnie słuchało się opowieści o Ionii- kraju kwiaciarki. Pożegnaliśmy się wieczorem, a w ramach premii oprócz monet otrzymałem ogromną, zieloną roślinę- jak wyjaśniła Klara- bardzo popularną w jej stronach. Wieczorem udałem się do centrum miasta, żeby zjeść zasłużony posiłek. Gdy mijałem stragan z przyprawami, ktoś zeskoczył z dachu budynku, o który oparty był kram. Chmura przypraw spowiła mężczyznę oraz ludzi wokół niego. Człowiek, nie zważając na bałagan jaki spowodował, ani na ścigające go wyzwiska, pobiegł w swoją stronę. Oddalająca się sylwetka wydała mi się dziwnie znajoma… No tak! Przecież to był zabójca z moich wizji! Bez namysłu poszedłem za nim.

niedziela, 22 października 2017

Rozdział 3 Malzahar "Pozwól mi wejść"

    Od lat, na chwilę zanim zapadłem w sen przed oczyma miałem tamten dzień. Jak oglądane w kinie ruchome obrazy, patrzyłem na koszmar, którego świadkiem prócz mnie była pustynia. Pamiętam, że wtedy krzyczałem. Krzyczałem, klęcząc pośród ruin cywilizacji moich przodków. W odpowiedzi na miriady głosów odzywających się w mojej głowie. Posługiwały się dziwnym językiem, który brzmiał jak odległe kwilenia zwierząt. Syki, trzaski, gardłowe stęki i sapnięcia układały się w chór kuszących przysiąg i wzywających zapewnień. Ponaglały mnie, mamiły, wreszcie nakazywały. Czy uwierzyłem w obietnice chwały i potęgi? Nie, ale byłem tylko człowiekiem. Kiedy Pustka wzywa, żaden śmiertelnik nie może się jej oprzeć. Po tygodniach wędrówki, padłem na pół żywy u stóp monumentalnej Icathii. Pustynne słońce paliło moje odsłonięte ramiona. Piasek darł delikatną skórę na mojej twarzy milionami ostrych drobinek. Wtedy miałem jeszcze nadzieję. Liczyłem, że głosy odejdą, nawet jeśli miałoby się to zdarzyć dzięki mojej śmierci. O tym, jak bardzo się myliłem przekonał mnie pierwszy dotyk pustki. Lepkie i śliskie pęta oplotły moje ciało, wdarły się do umysłu. Zimna i parząco gorąca zarazem materia okleiła mnie całego. W jednej chwili klęczałem widząc przed sobą nadgryzioną zębem czasu kolumnę, sekundę później świat utonął w mroku, a głosy rozbrzmiały jak dysk Shurimy podczas wyniesienia. Nie mogłem krzyczeć, oddychać, stałem się ślepy, głuchy, a jednocześnie czułem ogromny ból. Bodźce, których nie mogłem odczuć zakleszczyły się wokół mnie. Gwar narastał, pozbawiając mnie resztek rozsądku. Jedno zdanie, zapętlone i wypowiadane koszmarnymi głosami wielu istot.
- “Pozwól mi wejść” - Piał sprzedawca przypraw, którego widywałem codziennie w drodze do biblioteki.
- “Pozwól mi wejść” - Płakało dziecko sąsiadki. 
- “Pozwól mi wejść” - Krzyczała starsza kobieta, plując wokół krwawą flegmą, do wtóru z wymachującym pionkami od senetu nastolatkiem. Za każdym razem zamykałem umysł, tak jak uczyła mnie moja mistrzyni. Czułem, że moje ciało się zmienia. Kończyny pod naporem materii rozpadały się, aż zostałem samym umysłem, samym duchem. Widziałem jak z nieprzeniknionej ciemności zaczęły formować się purpurowe piszczele, mostek i reszta szkieletu. Obnażone kości pokrywały mięśnie i ścięgna, zrobione z trwalszego materiału niż zwyczajne ludzkie mięso. 
Byłem na równi przerażony jak i  zafascynowany. Czy oszalałem wtedy, czy wcześniej? A może każdy wieszcz rodzi się obłąkany?
- “Pozwól mi wejść” - Powiedziała leciwa kobiecina ujmując moją twarz w dłonie.
- “Matko!?” - Zawahałem się i odpowiedziałem głosom, ten moment wystarczył. Pustka kłębiąca się dotąd w moim ciele zaczęła wlewać się do duszy. Moje myśli pomieszały się z istotą o wiele potężniejszą ode mnie. Starszą niż imperium Azira. Czułem się częścią jakiegoś obrzydliwego bytu, wiekowego tworu o niezgłębionej wiedzy i potędze. 
- “Stworzyłem Cię, będziesz od dziś moim prorokiem” - Powiedział chór istot - ”Zaopiekujesz się mymi dziećmi i będziesz mi wieszczył. Przygotujesz świat na me przyjście”. 
    Ten głos to ostatnie co pamiętam. Po tej scenie, tym przypomnieniu, pozwalano mi zasnąć. Jakiś czas po zgłoszeniu się do League i powrocie do domu, bałem się nocy. Opadł komfortowy kokon z szoku, zacząłem znowu postrzegać świat własnymi oczami. Przycichły wiecznie szemrzące głosy. Odzyskałem świadomość, lecz było to dla mnie jak przekleństwo. Miękkie łóżko traktowałem jak najgorszego wroga. Zdarzało mi się nie spać po pięć dni z rzędu…
     Człowiek jest jednak fascynującą istotą, potrafi przyzwyczaić się do wszystkiego. Próby tolerowania jazgotu w mojej głowie udały się dopiero po trzech latach. Pomogła mi z tym moja mistrzyni, jednak odkąd została ciężko raniona przez Xeratha nie pozwalała mi się odwiedzać. 
     Jednak w moim życiu nadchodził czas diametralnych zmian. Zacząłem coś podejrzewać parę tygodni temu, kiedy to po raz pierwszy odkąd zainfekowała mnie Pustka miałem zwyczajny sen. Pośród piasków nie widziałem ani siebie cierpiącego męczanie w Icathii, ani hord dzieci pustki pożerających znany mi świat. Pierwszy raz od ponad dekady zobaczyłem we śnie człowieka. No, może nie konkretnie zobaczyłem, raczej usłyszałem. Po zamknięciu oczu przeniosłem się w okolice Grobowca Królów. Była noc, blask księżyca oświetlał przetrzebione obozowisko. Na piasku zobaczyłem ślady walki. Przewrócona manierka z wodą wylewała życiodajny płyn pojąc nim pustynię. Strzępy rozerwanego namiotu znaczyły ziemię. Niedaleko dwaj mężczyźni krztusili się własną krwią. Słyszałem nieprzyjemny bulgot posoki, gdy ich gardła odruchowo chwytały powietrze. Na piasku zauważyłem ciemny ślad,ciągnący się w na południe. Poszedłem za nim. Zorientowałem, się, że ciemny płyn znaczący pustynię jest krwią, gdy potknąłem się  i z gracją przeorałem piasek własną twarzą. Nie wiedziałem, że można mieć wpływ na własną wizję. Ale przekonanie się o tym przy dawaniu buziaka pustyni nie było moim marzeniem. Starłem fragmentem rękawa piasek i posokę z twarzy. Ciemny szlak urwał się nagle opodal Grobowca. Na jego końcu ziała dziura spora dziura o nieregularnym kształcie. Z jej krawędzi osypywał się piasek, padając na głowę tkwiącego w dole człowieka. Chmury odsłoniły księżyc, więc jego światło padło na siedzącego, pozwalając mi zauważyć, że ten jest mężczyzną. Srebrzysty promień zatańczył na ostrzach, które w dole trzymał w pokrwawionej ręce. Zorientował się, że ktoś mu się przygląda. Zarzucił głową do tyłu, a z racji tego, że akurat zbliżyłem się do krawędzi otworu przypadkowo zasypałem twarz faceta chmurą piasku. 
- Ech… wiedziałem, że to przesłuchanie poszło zbyt gładko, a mogłem zostać w domu jak siostra mówiła. Wykończ mnie wreszcie, a nie gapisz się jak wół na malowane wrota! Spotkamy się w piekle pustynny szczurze! - zakrzyknął ochrypłym głosem siedzący. Sztylety wysunęły mu się z ręki, głowa opadła na pierś. Zemdlał. 
Znaczenie snu, czy też wizji próbowałem rozgryźć na jawie. Zastanawiałem się czy traktować sen symbolicznie, czy jako fragment rzeczywistości. Bałem się, że to był jednorazowy przebłysk, i nigdy nie dowiem się co miał oznaczać. Ale od tamtego momentu zamiast dawnych koszmarów nawiedzał mnie we śnie ten właśnie człowiek. Zawsze w takiej samej scenerii, wśród trupów i ciężko ranny. Po tygodniu zamiast na jego osobie skupiłem się na szczegółach okolicy. Na strzępach namiotu widniał herb cechu sprzedającego ekwipunek dla karawan. Manierki broczące wodą były elementem wyposażenia noxiańskiego wojska. Udało mi się też ustalić, że rzężący mężczyźni należą do pustynnej szajki przemytników - zwanych u nas z jakiegoś powodu mafią. Jedynie tożsamość rannego pozostawała dla mnie zagadką. Rozwiązanie problemu wypłynęło dopiero dzisiaj. Było tak banalne, że aż głupio mi się zrobiło, że nie wpadłem na nie  wcześniej. Kiedy przy porannej toalecie obserwowałem sinoniebieską materię odsłaniającą moje oczy zrozumiałem oczywiste. Sam nigdy się nie rozwiążę tej zagadki, potrzebuję pomocy- pomyślałem. Zrozumiałem, ze muszę odnaleźć moją dawną mistrzynię. Jednak większy problem stanowiło przekonanie tej upartej wieszczki by nie odprawiła mnie z kwitkiem. 
    Czyżby wpływ pustki na mnie słabł? - myślałem z nadzieją wsłuchując się w pozostałości echa umysłu znaczące książki, które dała mi nauczycielka. Czy to oznaczało koniec problemu, na który nawet najznamienitsza mentalistka Imperium nie potrafiła nic zaradzić-pozwoliłem sobie na chwilę optymizmu. Nie śmiałem wierzyć że to prawda. Liczyłem chociaż na to,że Melya pomoże mi dowiedzieć się kim jest człowiek z nawiedzającej mnie ostatnio wizji.

niedziela, 15 października 2017

Rozdział 2



    Biegniemy długo, dość długo bym zaczął się irytować. Już dawno zostawiłem za sobą stukot miedzianych garnków i gwar ulicy handlowej. W pędzie mijam grupę starców grających w szachy czy inny senet. Siedzą nieporuszeni na chybotliwych stołeczkach. Wypalone z emocji oczy patrzą beznamiętnie jak żylaste dłonie przesuwają pionki. Ogromnie dziwi mnie ich brak reakcji na to co się dzieje dookoła nich. Nie spotkałem nigdy takich widoków w moim mieście, tam staruszkowie nie szwendają się po ciasnych, opuszczonych uliczkach... Chociaż nie ma tam wielu wiekowych ludzi, już samo dożycie średniego wieku jest osiągnięciem… Ale przynajmniej w Noxusie nikt nie gotuje się we własnych ubraniach. 
    Cienie dawnej chwały imperium, które można było dostrzec w centrum są tu ledwo widzialne. Małolat zagonił mnie do dzielnicy biedoty - ma przewagę jeśli chodzi o znajomość terenu. Uliczka zwęża się na szerokość która ledwo pozwala aby kogoś minąć. Dobrze,że nie zapychają jej różne graty. Plecione maty, którymi przykrywa się tu dachy wychodzą poza krańce domów dając trochę błogiego cienia. W zaułku słychać tylko nasze kroki i stłumione głosy, pewnie należące do ludzi w budynkach, które mijamy. Dzieciak wyraźnie się ze mną bawi, gdy już myślę, że zaraz złapię bachora za łachmany, ten przyspiesza i umyka mi znowu zwiększając dystans. Luźne ubrania, adekwatne do panującego tu klimatu utrudniają mi bieg. Lniany materiał krępuje ruchy, furkocze irytująco. Szybkie, lekkie kroki wyprzedzają mnie o rzut kamieniem. Za biegnącym złodziejaszkiem unosi się niewielka chmura kurzu. Dzieciak przeskakuje ponad ułożonymi w poprzek uliczki belami popielatego materiału. Wskakuję na przeszkodę chcąc się z niej wybić i z gracją wylądować przed rzezimieszkiem, ale noga ześlizguje mi się i nieelegancko uderzam ramieniem w ścianę jakiegoś domu. Co to za materiał? Wygląda jak len, ale jest bardziej śliski niż jedwab - zastanawiam się głupio jakbym nie miał nic lepszego do roboty. Moja wpadka dała uciekinierowi kilka cennych sekund, które skwapliwie wykorzystał.
- I co panie zabójco, ulicznika złapać nie potrafisz - mamroczę pod nosem opanowując narastającą złość. Powściekam się z mieszkiem monet w ręku - myślę i jednocześnie chciwie wdycham gorące powietrze.
    Oddycham coraz ciężej, upał jest nieziemski, a unoszący się wszędzie pył nie ułatwia mi pogoni. Mały gnojek oddala się ode mnie, nie umknął mi z oczu tylko przez jaskrawą chustkę powiewającą za nim jak flara sygnałowa. Chłopak przeskakuje niski murek, i zatrzymuje się po kilku krokach. Za nimi szczerzy osypujące się cegły jasna ściana. Schnące prześcieradła, rozwieszone na niskim sznurku wiszą smętnie. To ślepa uliczka, nie ma dokąd uciec. Czyżby to koniec pogoni? Opieram się o pobliską ścianę. Chciał mnie zgubić, ale sam pomylił kierunek? Pozwalam sobie na chwilę oddechu. Moment mojej konsternacji okazuje się głupotą. Dzieciak markuje próbę przeskoku nad sznurem z praniem i przemyka pod nim. Gdy pole widzenia wypełnia mi poruszony podmuchem materiał, chłopak zmienia kierunek biegu. Szybciej niż zdążam zauważyć nurkuje pod moim wyciągniętym ramieniem znów zyskując parę sekund. Znów zrobił ze mnie głupca, czas przestać się bawić. Popełniłam dziś za dużo błędów. Odnajduję wzrokiem małego przestępcę i pogoń rozpoczyna się na nowo. Oprócz grających staruszków nie spotkaliśmy tu żywej duszy, co mnie upewnia, że nikt nie może się nam przyglądać. Nie ma świadków - nie ma zbrodni. Czas przestać lekceważyć tego szczura, już za dużo czasu straciłem na tej pogoni. Próbuję wyjąć spod szat sztylet, ale ręka utyka mi w zwojach materiału.Tłumię w ustach przekleństwo i nie przerywając biegu oswobadzam dłoń. Chciałbym zedrzeć z siebie te irytujące firanki, ale perspektywa paradowania w podartym, brudnym ubraniu mnie powstrzymuje. Dawno temu obiecałem sobie, że nie będę już nigdy więcej wyglądać jak obszarpany ulicznik. Zaprzestaję prób wyciągnięcia broni, tylko mnie to spowalnia. Czemu złapanie i przesłuchanie członka szajki pustynnych drabów przysporzyło mi mniej problemu niż próba odzyskania pieniędzy? Wygląda na to, że tutejsi złodzieje są lepiej wykwalifikowani niż “zbiry z mafii”. Co to za dziwna różnica umiejętności? Męczący kraj, męczący dzieciak, oddajcie mi moje pieniądze - powtarzam w myślach jak mantrę, co pozwala mi się skupić w plątaninie identycznych uliczek, murków i gratów. Bachor jak szczur przemyka przez zaułki, i gdyby nie lata praktyki w noxiańskich kanałach dawno straciłbym orientację w terenie. Dzieciak skręca w wąski zaułek, czy znowu bawimy się w skakanie po stertach klamotów? Zaskakuje mnie jednak - widzę go jak wchodzi na dach domku po drabince, którą wciąga za sobą. Przez chwilę chusta odsłania jego twarz - w nie więcej niż dziesięcioletnich oczach widzę mieszaninę dumy ze strachem. To co, teraz gonimy się po dachach? 

    Biorę tak długi rozbieg, na jaki pozwalają mi ciasne ściany, wybijam się, korzystając z wiklinowego kosza jak z wyskoczni i chwytam wystający rant dachu. Napinam mięśnie, odbijam się od ściany i przetaczam na plecionkę. Będąc ciągle w przysiadzie rozglądam się, szukając ewentualnych zagrożeń. Nie znajduję ani ich, ani śladu chłopaka - oprócz mnie jest tylko porzucona drabina. Gdy unoszę głowę oślepia mnie słońce, za duży kontrast między jego palącym światłem a cieniem rani moje oczy. Złodziejaszek zniknął, rozpłynął się jak fatamorgana. Przecież to niemożliwe - myślę skonsternowany - wyżej nie wszedł, bo nie ma gdzie, nie przeskoczył na inny dach, bo bym go widział. Nie mógł też zejść na na dół, czyli musiał wejść do środka. Szukam nierówności maty, gdy ich nie znajduję, przenoszę się na dom obok - w dachu zieje wielka dziura. Wyplątuję nóż z futerału zawieszonego przy pasie. Udaje mi się przy tym nie rozciąć koszuli - świetnie, coś mi się dzisiaj powiodło - myślę i w lepszym nastroju podpełzam do krawędzi otworu. Korzystając z ostrza jak z lusterka zaglądam do środka sam pozostając niezauważonym. Widzę złodziejaszka jak na dłoni - kretyn rozsiadł się wygodnie na plecionce i przegląda łup. Nie ryzykuję, że chłopak zobaczy świetlną plamę i odrywam się od krawędzi. Nie ma już dokąd zwiać, w małej izdebce brakuje okien. Głupi młody - myślę z niejaką nostalgią - Pewnie myślał, że udało mu się uciec. Nic dziwnego skoro pokonała mnie belka śliskiego materiału. 
    W momencie w którym wskakuję do środka daje się słyszeć paskudny kaszel. Staję w centrum pokoiku i zamieram. Pierwszym co mnie zaskakuje jest zapach. Woń gnijącego mięsa miesza się z fetorem choroby. Maluch zrywa się na równe nogi, i pada na skłębione posłanie w głębi pokoju. Monety brzękiem akompaniują dziecięcemu krzykowi. Światło wpadające przez dach jest za słabe, by ukazać dokładnie wszystkie kąty izdebki, ale jest go wystarczająco dużo by widok przyprawiał o koszmary. Nie takiej scenerii się spodziewałem. W zacienionym łóżku spoczywa rzężąca kobiecina. Ubrana jest w łachmany upstrzone brązowymi plamami. Odsłonięte ciało pokrywają krwawe pęcherze, nabrzmiałe od ropy lub osocza, nie potrafię określić dokładnie. Nie chcę określać dokładnie. Głos dzieciaka budzi ją ze snu. Półżywa unosi się z wyraźnym bólem, wspiera plecy o ścianę i ciężko siada. W jej oczach pewnie widniałoby przerażenie. Gdyby jeszcze miała oczy. Pokryte bliznami oczodoły kierują się w moją stronę. Przechyla głowę, sypiąc w koło strzępami łuszczącej się skóry.
- Kim jesteś? Czego od nas chcesz? - pyta we wspólnym języku. Słowa puchną jej w bezzębnych ustach.
- Jestem człowiekiem, okradzionym przez twojego chłopca - Mówię przecierając twarz ręką. Czuję, że broń nie przyda mi się dzisiaj.
- Wybacz, to dobre dziecko... tylko ciągle kradnie by zdobyć dla mnie pieniądze... Możesz schować sztylety Talonie? - pyta kobieta, a mi zimny dreszcz przebiega po krzyżu.
- Zanim w Veakurze sięgnął mnie gniew Xeratha, byłam jasnowidzem i mentalistą - Odpowiada na moje niezadane pytanie - Zobaczyłam cię dopiero gdy się odezwałeś - Kobieta śmieje się cicho. 
Jej głos już nie charczy, rozlega się w mojej głowie, niepokoi mnie to. Jej spokój, wygląd, płaczące w kącie dziecko, wszystko to zdaje się być nierealne. Kręci mi się w głowie od fetoru i upału, czuję się gorzej, niż kiedy za młodu ukrywałem się w kanałach. Zataczam się, broń wypada mi z rąk. Uderzam plecami o ścianę i osuwam się po niej.
- Weź swoje pieniądze i odejdź stąd potworze - Nakazuje mi poharatana kupa mięsa. 
Chcę się jakoś odgryźć, ale nagle dociera do mnie, że stara ma rację. Podnoszę się do klęczek i niezdarnie zbieram rozsypane monety. Trzęsą mi się ręce. Bezskutecznie próbuję przywiązać sakiewkę do pasa. Upływa wieczność zanim udaje mi się to zrobić. Staję na nogi z trudem i choć wszystko we mnie krzyczy, żeby opuścić to miejsce, chwiejąc się podchodzę do barłogu. Jakieś chore pragnienie, które aż trudno mi określić jako moje, każe mi wyzbyć się strachu przed okaleczoną wieszczką. Bardzo, bardzo chcę spojrzeć w oczy tego dziecka, zobaczyć co go trzyma przy tych “żywych zwłokach”. Malec zrywa się i staje przed kobieciną rozkładając ręce w obronnym geście. Unosi głowę, a na jego pucołowatej twarzy widać determinację. Spazmy płaczu wstrząsają nim jeszcze, chuda pierś unosi się szybko. Popielata koszula prawie z niego spada, luźne spodnie trzyma na miejscu skórzany pasek. Czerwona chusta, którą miał na głowie leży teraz u jego stóp. Przyglądam się chłopcu niezdrowo zainteresowany. Nie rozumiem dlaczego takie dziecko ryzykuje życiem, dla innej osoby. Ja zawsze broniłem tylko siebie. 
- Czemu on przy tobie jest? - Pytam ochrypłym głosem - Dlaczego tu został, zamiast wykorzystać chwilę i uciec choć z częścią złota? Dlaczego... - Głos zamiera mi w krtani, pierwszy raz w życiu pozwalam sobie na okazanie emocji przed innym człowiekiem, pierwszy raz w moim głosie ktoś oprócz mnie może usłyszeć niepewność.
- Mówiłam mu wiele razy, by mnie zostawił i wrócił do domu, do rodziców, tłumaczyłam, że nie leki, magia czy pieniądze, a tylko śmierć przyniesie mi ulgę… Ale Eyne jest uparty. - W głowie rozbrzmiewa mi jej śmiech, czuję mdłości, spowodowane unoszącym się wszędzie odorem, ale stoję i słucham, uważnie jak nigdy w życiu. 
Co się ze mną dzieje? Spętała mnie magia? Staruszka odzywa się ponownie przerywając moje rozmyślania.
- Nie jesteśmy nawet spokrewnieni, ale to dziecko z jakiegoś powodu pokochało mnie bardziej niż własną rodzinę. Ten chłopiec zostanie ze mną nawet wbrew mojej woli. Czemu? Myślisz, że nawet jeśli mędrcy z zakonu lotosu spróbują ci to wytłumaczyć to zrozumiesz? Zaufanie, troska, miłość są ci obce. Znacz tylko poddańczą służbę i chore przywiązanie.-mówiąca zanosi się donośnym kaszlem, sięga po szmatę leżącą obok łóżka którą ociera usta. 
Na jej chorobliwie bladej twarzy zostają świeże, czerwone ślady. Kobieta ściska szmatę w ręce i kontynuuje przerwaną wypowiedź.
-Nie doświadczyłeś, bo nie jesteś godny doświadczyć, a nie zrozumiesz dopóki nie doświadczysz. -kończy i kładzie się z ciężkim westchnieniem.
Głupoty, bzdury, banialuki - Myślę, z roztargnieniem - Majaczenie staruchy, czemu tego słucham, czemu jeszcze jestem w tym cuchnącym pokoju? Nie wiem, mam mętlik w głowie, zawodzą mnie zmysły. Z roztargnieniem zauważam, że do izdebki nie wpada już ani odrobina światła - dzień zmienił się w noc, a ja to przegapiłem.
- Przyjdź jutro - Mówi, głaszcząc głowę chłopaka powykrzywianą, chudą ręką.
- Przyjdę - Usta poruszają się wbrew mojej woli, gdy składam zapewnienie,zauważam, że na podłodze poniewiera się kilka monet. Nie przejmuję się nimi i uciekam. Nic nigdy nie było dla mnie tak błogie jak dzisiejszy łyk nocnego, pustynnego powietrza. Pędzę przez dachy, wolę nie ryzykować, że w krętych uliczkach zgubię drogę do karczmy. Nie chcę teraz analizować tego, co się stało. Biegnę i cieszę się powietrzem, wyrzucam z pamięci wspomnienie staruszki i dzieciaka. Widzę ludzi na ulicach w dole. Przechadzają się, niektórzy tańczą lub się kłócą. Cudownie zwyczajny to widok. Zeskakuję z dachu koło straganu z przyprawami wzbijając przy tym kolorową chmurę. W duchu śmieję się jak wariat. Docieram do drzwi karczmy, przeciskam się między gośćmi baru i wchodzę na piętro. Szczęśliwy jak diabli otwieram poobdzierane drzwi z wyliniałym numerem 8. Wróciłem do domu, tymczasowego, ale jednak domu. I na dziś niczego więcej nie potrzebuję.

Poniższy utwór pragnę zadedykować najlepszemu korektorowi na świecie(opinia całkowicie subiektywna) znanemu w Internecie jako Kitsune San.
Bez Niego ten rozdział wyszedłby poszatkowany i technicznie kaleki. Można mu poklaskać w komentarzach.
Panie Lisie, dziękuję Ci całym moim przegniłym serduszkiem za Twoją ciężką pracę <3.


sobota, 14 października 2017

Mario Mario...

Z cyklu czterowiersze do Marii, 

czyli co robi Imrra gdy koleżanka nie odpisuje na jej wiadomości.


Ogłoszenia drobne, ważne i poważne:
Znów zmienia się harmonogram, opowiadanie będzie wychodzić raz na tydzień- w niedzielę.
Zapraszam na treść właściwą.





Marylo, Marylo kotlecie!
Chodź połazimy po necie!
I tak tobą net przaśnie trzaśnie,
że się Mickiewicz w grobie przewróci rubasznie

*

Mario, Mario aniele!
W tego świata popiele,
niczego prócz gwiazd nam nie trzeba.
Dajmy się uwieść pokusie nieba.

*

Mario, Mario orlico!
Szczęśliwe ukaż mi lico!
Jak zielenią na wiosnę łąka pała,
Tak ty się wkrótce będziesz radowała.

*

Mario, Mario niecnoto!
Wyjrzyj zza płota sobotą
Pójdziem rankiem na śniadanie
Zjemy na leśnej polanie

*
Mario, Mario wspomnij kiedy
jak pośród największej biedy,
niby fal niknących w morza toni,
umykał widok przyjaciół dłoni

*

Mario, Mario kaczorku!
Czemu siedzisz we worku?
Nie czekaj do wtorku
i wbij na Facebooka potworku.


Na chwilę obecną więcej owych czterowierszy nie ma, ale prawdopodobnie pod wpływem chwili pojawi się ich nowa grupa. 
Oby koleżanka dalej mnie ignorowała ;)








poniedziałek, 9 października 2017

Rozdział pierwszy. "Znajdę Cię albo zginę, bo byłeś mi jak ojciec skurwysynu"


-Czyli ostatnio widziano go w Shurimie, a dokładnie na pustyni?-dopytuję z lekkim niedowierzaniem.
-Tak, szlachetny, dobry, dostojny panie- gość próbuje się płaszczyć, ale gówno mu to da, ja nie lubię jak mi ludzie dupę liżą. Po twarzy odruchowo przebiega mi grymas obrzydzenia.
Dobra, skup się Talon, koniec wspomnień, masz ludzką gnidę do przesłuchania.
- Chcieliśmy napaść na karawanę przy Oazie Jutrzenki znikąd pojawił się ON! Wyrżnął w pień moich ludzi, a mi przedstawił się jako generał Noxusu i cudem puścił wolno- oprych drze się w panice.
Zimny pot zrasza mu czoło, płuca łapczywie chwytają powietrze.
Dobrze, niech myśli, że każdy następny oddech może być jego ostatnim.
Nie zmieniając pozycji czekam aż pies przestanie skamleć.
-Gdzie potem poszedł?-pytam łagodnie
-nnnna... półłnoooc ppppanie,aaaale ja naprawdę nic więcej nieee nieeee-łka błagalnie.
Oj, gagatku już ja ci udowodnię, że jednak wiesz...
Tyrada trwa w najlepsze a ja zaczynam mieś powoli dosyć pryszczatej mordy mojego „informatora z przymusu”, fetor uryny i zgnilizny unoszący się w zaułku nie sprzyja cierpliwości…
-A co jest na ppppółłłnocy?-dopytuję przedrzeźniając oprycha
-tylko grooobowieć królów i piasek ppppaannieee
Napawam się strachem w oczach przepytywanego jeszcze chwilę, po czym wolno odsuwam sztylet od jego gardła.
W wąskim zaułku, przy akompaniamencie tupotu szczurów mój głos wydaje się dość złowieszczy.
Nie mam jednak czasu na napawanie się strachem, zapach staje się nieznośny nawet dla mnie a mojemu informatorowi zaraz pikawa siądzie.
Chociaż słowa przepełnione są pogardą mój głos jest chłodny i obojętny niczym stal. Lata praktyki robią swoje.
-Jesteś wolny robaku, obyś dał mi dobre informacje, bo jeśli się mylisz to przysięgam, że nasze drugie spotkanie nie będzie takie miłe- mówię z chłodnym uśmiechem. Mężczyzna pada na kolana i ukrywa twarz w dłoniach, zapach szczyn staje się jeszcze wyraźniejszy… Żałosny to widok, członek pustynnej mafii we własnych ekskrementach.

Mimo tego wybitnie niesmacznego przedstawienia mam jednak wrażenie, że to zbieranie informacji zbyt gładko poszło. Co prawda ich jakość jest, łagodnie mówiąc, cholernie wątpliwa. Dlaczego człowiek, który wyciągnął mnie z rynsztoka nagle zniknął bez wieści? Po co generał Du Couteau szlaja się po Shurimskiej piaskownicy? Czemu ta historia tak bardzo się nie klei? Nie pozostało mi nic innego jak to sprawdzić i mieć nadzieję, że w końcu poznam odpowiedzi na dręczące mnie pytania.

***
Z ulgą zostawiam ludzkiego śmiecia pod ścianą i wychodzę z uliczki. Kontrast między ocienionym zaułkiem a rozświetloną prażącym światłem aleją rani oczy. Otacza mnie mnogość smakowitych zapachów wydobywających się z ulicznych straganów. Ślina momentalnie napływa mi do ust, woń przypiekanego mięsa rozprasza. Gwar jest ogromny, szum setek głosów przytępia mi słuch, w takim tłumie nie sposób zachować czujność. Kramy, oblepiające domy o glinianych ścianach, kuszą kunsztownie wykonaną bronią, misterną biżuterią i mnóstwem pyszności. Przechodzę koło stoiska z przyprawami, ogrom kolorów i zapachów miesza mi w głowie, drażni nos. Z dziesiątek ziół, korzeni i innych rozmaitości potrafię rozpoznać zaledwie kilka przypraw. Jeszcze nie przywykłem do rytmu miasta, kontrast między spokojnymi uliczkami a gwarnym centrum nadal jest dla mnie szokiem. Nagłe orgie kolorów w zestawieniu ze spokojem mniej uczęszczanych miejsc przez pierwsze dni przyprawiały mnie o ból głowy, teraz jest trochę lepiej. Daję się porwać fali ludzi i to jest mój błąd. Kiedy orientuję się, że nie mam sakiewki złodziej biegnie na przełaj przez plac z fontanną by zagłębić się w plątaninie uliczek biedniejszych dzielnic.Rzucam się w pogoń, a raczej próbuję biec, bo przepycham się z trudem przez tłum. Chudemu dzieciakowi o wiele łatwiej przemykać pośród nóg dorosłych. Paręnaście lat temu byłem taki sam, jak ten chłopak...

Wytrącam przez przypadek kosz z dziwnie wyglądającymi owocami tubylczej kobiecie.Chyba się starzeję- myślę z nagłym rozrzewnieniem. Szkoda, że chłopaczyna nie ma pojęcia, jak paskudną personę obrobił. Ponura determinacja dodaje mi skrzydeł, bez ceregieli popycham jakiegoś starucha niosącego miedziane garnki. Przekleństwa i stukot metalu akompaniują mi, gdy skręcam w boczną alejkę. Polowanie czas zacząć, mój cel jest w prawdzie godny pożałowanie, ale przecież przystawka bardzo dobrze zaostrza apetyt.

niedziela, 8 października 2017

"Zabawy przyjemne i pożyteczne"

Mini- ogłoszenia parafialne(chociaż w sumie to nie takie mini...)

Opowiadanie panny Greyówny "się pisze", więc na razie dajemy odpocząć Jinx i Ezrealowi.
Niech się wyszumią, nacieszą sobą,pozwiedzają miasto, co im będziemy przeszkadzać jakąś "paskudną" akcją...

W związku z tym zmienia się grafik, a raczej osoba w grafiku.
W świetne środy i najwznioślejsze niedziele ze swoim opowiadankiem ruszy Imrra, tak, ta co obsadziła swoje szanowne cztery litery i duma nad sensem istnienia(od czasu do czasu wrzucając niezidentyfikowane literacko twory.)

Przecież nie ma lepszej motywacji do pisania niż uciekające terminy, prawda?
Postaram się Was nie zanudzić.
Drodzy czytelnicy, proszę, trzymajcie za mnie kciuki :)

Ps.
W związku z polityką jednego posta niedzielny odcineczek dostaniecie w poniedziałek.

/Wasza Imrra 


środa, 4 października 2017

ROZDZIAŁ XVI: JINX „Jinx, znaczy Jinx”



    Miło jest znów obudzić się w mieście, w którym się wychowało. I miło znowu spotkać Ekko. Brakowało mi go. Zawsze był dla mnie jak młodszy brat, w dodatku ten bardziej myślący. Czasami lubię sobie powspominać czasy kiedy trzymaliśmy się razem. We trójkę...
    Obudziłam się dość wcześnie, ale i tak Ez mnie wyprzedził.
 - Proszę, śpiąca królewna wstała – powitał mnie z uśmiechem.
 - Nie wiedziałam, że zostałam mianowana „królewną” - odpowiedziałam równie uśmiechnięta.
 - Uwielbiam ten twój uśmiech psychopaty – zaczął się śmiać.
 - No cóż, widać tylko to mi zostało z wariatki.
 - Człowiek nie zmienia się nagle z dnia na dzień...
 - No to ja będę pierwsza – szybko mu przerwałam
 - Dobrze, dobrze... – powiedział i przytulił mnie – I jak? Zadowolona, że wróciłaś do domu?
 - Bardzo. Nawet nie wiedziałam, że aż tak stęskniłam się za Zaun dopóki tu nie wróciłam.
    Przez chwilę zapadła cisza, ale Ez zaraz ją przerwał.
 - Jak w ogóle poznałaś Ekko... i Vi? - wiedziałam, że prędzej czy później się o to zapyta
 - Miałam wtedy 8 lat, Ekko miał tylko 4. Jako jedyny z nas zna w ogóle swoich rodziców. Pracują w fabrykach w Zaun... no, przynajmniej tak było kiedy wyjeżdżałam. Wtedy już trzymałam się z Vi. Ekko pomógł nam „znaleźć” coś do jedzenia. Obiecaliśmy wtedy sobie, że zawsze będziemy sobie pomagać...
 - Obstawiam, że ten układ coś nie wyszedł? - wtrącił się
 - Jak widać, przez wiele lat trzymaliśmy się razem... - na chwilę przerwałam. Znowu uświadomiłam sobie, że to przez Caitlyn. Że to ona mi JĄ zabrała
 - Jinx? - zapytał Ez – Wszystko w porządku?
 - Tak, po prostu... Mniejsza... - znowu cisza na chwilę – Jeszcze przez chwilę trzymał się z nami Ajuna, przyjaciel Ekko, ale został zamordowany przez „Pilciucha”
 - Dlatego Ekko tak nienawidzi Piltover?
 - Między innymi, dobrze się dogadywali. On w sumie jako jedyny mówi do Ekko po imieniu, ale mniejsza – powiedziałam już weselej
 - To on nie ma na imię „Ekko”? - zdziwił się Ez
 - A ja mam na imię Jinx albo Vi się nazywa „Vi”? To tylko nasze przezwiska
 - To jak ty masz naprawdę na imię? - zapytał
 - Samantha, chociaż mało kto o tym pamięta.-zwierzyłam się.
  Znów chwilowa cisza.
 - W sumie... - zaczął – Ładne imię.
 - Dzięki, wiem, ten zapłon, dopiero teraz ci mówię jak się nazywam – zaśmiałam się.
 - Lepiej późno niż wcale – powiedział – Zbierajmy się i zejdźmy na dół. Ekko już pewnie wstał.
-Ta, zawsze był rannym ptaszkiem – powiedziałam z ironią. Nie będziemy przecież leżeć w łóżku cały dzień, nie? W sumie... Można by było porobić coś innego...

Na przykład zobaczyć jak zmieniło się Zaun.


#od edytora: a na co liczyliście zboczuchy jedne ;)

niedziela, 1 października 2017

ROZDZIAŁ XV: EZREAL „Nie ma problemu”



    Od początku mojej znajomości z Ekko, miałem wrażenie, że gość mnie nie trawi. Ciekawe co takiego mu zrobiłem? Mniejsza, ważne, że przyjął nas pod swój dach. To i tak miło z jego strony. Nawet jeśli wiem, że zrobił to tylko ze względu na Jinx.
    Jego dom był inny niż reszta miasta, schludniejszy, nowoczesny, widać było, że mieszka w nim młody wynalazca. Tak go przynajmniej opisywała Jinx.   
    Ekko zaprosił nas na obiad. Przez prawie cały czas wypytywał Jinx o to co się z nią działo odkąd wyjechała. Widać było, że miał wyrzuty sumienia po tym, jak po prostu zerwał z nią kontakt. Po chwili zadzwonił do mnie telefon. To była Caitlyn. Przeprosiłem dwójkę i poszedłem odebrać do innego pokoju.
 - Halo? -
 - Cześć Cait, coś się stało? - zapytałem
 - Nie, mam prośbę... - powiedziała zmęczonym głosem
 - Tylko, że ja teraz jestem na wyjeździe. -
 - Co, znowu archeologia wzywa? - zażartowała chyba pierwszy raz w życiu
 - Nie, akurat wyjazd wypoczynkowy. A jaką w ogóle miałaś prośbę? -
 - Brakuje nam ludzi do przeszukiwania Piltover, nadal nie znaleźliśmy Jinx. -
 - To chyba dobrze, że się nie ujawnia i jest spokój... - powiedziałem
 - Ale sprawiedliwość ją dosięgnie, dopilnuję tego. Ale skoro nie ma cię na miejscu to nie będę przeszkadzać. Miłego wypoczynku. Pa -
 - Cześć -
     Trochę mnie zaniepokoiło, że przeszukują całe miasto, żeby tylko znaleźć Jinx. Dobrze, że wyjechaliśmy. Kiedy wróciłem do stołu, moja dziewczyna poszła akurat do łazienki.
 - Co, rozmawiałeś z kolejnym Pilciuchem? - doczepił się Ekko
 - Co ty do tego masz, co? Do mnie, do Piltover. Rozumiem, że nasze miasta konkurują, ale bez przesady. -
 - Nie chodzi mi o te wyścigi szczurów. Jinx nie powinna być z kimś takim jak ty. -
 - Sorry bardzo, ale nie ty będziesz o tym decydować. Jesteś tylko jej przyjacielem, który zresztą ją olał. -
     Widziałem po jego minie, że przesadziłem.
 - Wybacz, ale po prostu tobie nic do tego. -
 - Co wy się chłopaki kłócicie? - wróciła Jinx
 - Nic, nieważne. - powiedział Ekko
    Już widzę, że będą z nim same problemy. Resztę obiadu milczałem. Ekko też więcej się nie czepiał. Po obiedzie zaprowadził nas do wolnego pokoju. Zaczęliśmy się trochę rozpakowywać
 - On zawsze taki był? - zapytałem
 - Nie, po prostu nie lubi ludzi z Piltover. Jego przyjaciel zginął z ręki „Pilciucha” i przez to ma żal. -
 - Ale mam wrażenie, że mimo wszystko on coś do mnie ma... -
 - Jedynie co on może mieć do ciebie, to fakt, że ze mną chodzisz. - westchnęła – Ekko był kiedyś we mnie zakochany.
 - Serio? - zapytałem
 - Tak, ale później znalazł sobie inną, kiedy zaczęłam gadać do Rybeńki. Mniejsza. Skończmy się rozpakowywać i chodźmy spać, jestem zmęczona. -
 - Dobrze. -
    Mieliśmy tylko jedno łóżko w pokoju, ale biorąc pod uwagę, że już się nawet przespaliśmy to nie był problem. W sumie to miło jest spać z kimś. Zwłaszcza kiedy ten ktoś jest w ciebie wtulony. Tak jak Jinx.