niedziela, 15 października 2017

Rozdział 2



    Biegniemy długo, dość długo bym zaczął się irytować. Już dawno zostawiłem za sobą stukot miedzianych garnków i gwar ulicy handlowej. W pędzie mijam grupę starców grających w szachy czy inny senet. Siedzą nieporuszeni na chybotliwych stołeczkach. Wypalone z emocji oczy patrzą beznamiętnie jak żylaste dłonie przesuwają pionki. Ogromnie dziwi mnie ich brak reakcji na to co się dzieje dookoła nich. Nie spotkałem nigdy takich widoków w moim mieście, tam staruszkowie nie szwendają się po ciasnych, opuszczonych uliczkach... Chociaż nie ma tam wielu wiekowych ludzi, już samo dożycie średniego wieku jest osiągnięciem… Ale przynajmniej w Noxusie nikt nie gotuje się we własnych ubraniach. 
    Cienie dawnej chwały imperium, które można było dostrzec w centrum są tu ledwo widzialne. Małolat zagonił mnie do dzielnicy biedoty - ma przewagę jeśli chodzi o znajomość terenu. Uliczka zwęża się na szerokość która ledwo pozwala aby kogoś minąć. Dobrze,że nie zapychają jej różne graty. Plecione maty, którymi przykrywa się tu dachy wychodzą poza krańce domów dając trochę błogiego cienia. W zaułku słychać tylko nasze kroki i stłumione głosy, pewnie należące do ludzi w budynkach, które mijamy. Dzieciak wyraźnie się ze mną bawi, gdy już myślę, że zaraz złapię bachora za łachmany, ten przyspiesza i umyka mi znowu zwiększając dystans. Luźne ubrania, adekwatne do panującego tu klimatu utrudniają mi bieg. Lniany materiał krępuje ruchy, furkocze irytująco. Szybkie, lekkie kroki wyprzedzają mnie o rzut kamieniem. Za biegnącym złodziejaszkiem unosi się niewielka chmura kurzu. Dzieciak przeskakuje ponad ułożonymi w poprzek uliczki belami popielatego materiału. Wskakuję na przeszkodę chcąc się z niej wybić i z gracją wylądować przed rzezimieszkiem, ale noga ześlizguje mi się i nieelegancko uderzam ramieniem w ścianę jakiegoś domu. Co to za materiał? Wygląda jak len, ale jest bardziej śliski niż jedwab - zastanawiam się głupio jakbym nie miał nic lepszego do roboty. Moja wpadka dała uciekinierowi kilka cennych sekund, które skwapliwie wykorzystał.
- I co panie zabójco, ulicznika złapać nie potrafisz - mamroczę pod nosem opanowując narastającą złość. Powściekam się z mieszkiem monet w ręku - myślę i jednocześnie chciwie wdycham gorące powietrze.
    Oddycham coraz ciężej, upał jest nieziemski, a unoszący się wszędzie pył nie ułatwia mi pogoni. Mały gnojek oddala się ode mnie, nie umknął mi z oczu tylko przez jaskrawą chustkę powiewającą za nim jak flara sygnałowa. Chłopak przeskakuje niski murek, i zatrzymuje się po kilku krokach. Za nimi szczerzy osypujące się cegły jasna ściana. Schnące prześcieradła, rozwieszone na niskim sznurku wiszą smętnie. To ślepa uliczka, nie ma dokąd uciec. Czyżby to koniec pogoni? Opieram się o pobliską ścianę. Chciał mnie zgubić, ale sam pomylił kierunek? Pozwalam sobie na chwilę oddechu. Moment mojej konsternacji okazuje się głupotą. Dzieciak markuje próbę przeskoku nad sznurem z praniem i przemyka pod nim. Gdy pole widzenia wypełnia mi poruszony podmuchem materiał, chłopak zmienia kierunek biegu. Szybciej niż zdążam zauważyć nurkuje pod moim wyciągniętym ramieniem znów zyskując parę sekund. Znów zrobił ze mnie głupca, czas przestać się bawić. Popełniłam dziś za dużo błędów. Odnajduję wzrokiem małego przestępcę i pogoń rozpoczyna się na nowo. Oprócz grających staruszków nie spotkaliśmy tu żywej duszy, co mnie upewnia, że nikt nie może się nam przyglądać. Nie ma świadków - nie ma zbrodni. Czas przestać lekceważyć tego szczura, już za dużo czasu straciłem na tej pogoni. Próbuję wyjąć spod szat sztylet, ale ręka utyka mi w zwojach materiału.Tłumię w ustach przekleństwo i nie przerywając biegu oswobadzam dłoń. Chciałbym zedrzeć z siebie te irytujące firanki, ale perspektywa paradowania w podartym, brudnym ubraniu mnie powstrzymuje. Dawno temu obiecałem sobie, że nie będę już nigdy więcej wyglądać jak obszarpany ulicznik. Zaprzestaję prób wyciągnięcia broni, tylko mnie to spowalnia. Czemu złapanie i przesłuchanie członka szajki pustynnych drabów przysporzyło mi mniej problemu niż próba odzyskania pieniędzy? Wygląda na to, że tutejsi złodzieje są lepiej wykwalifikowani niż “zbiry z mafii”. Co to za dziwna różnica umiejętności? Męczący kraj, męczący dzieciak, oddajcie mi moje pieniądze - powtarzam w myślach jak mantrę, co pozwala mi się skupić w plątaninie identycznych uliczek, murków i gratów. Bachor jak szczur przemyka przez zaułki, i gdyby nie lata praktyki w noxiańskich kanałach dawno straciłbym orientację w terenie. Dzieciak skręca w wąski zaułek, czy znowu bawimy się w skakanie po stertach klamotów? Zaskakuje mnie jednak - widzę go jak wchodzi na dach domku po drabince, którą wciąga za sobą. Przez chwilę chusta odsłania jego twarz - w nie więcej niż dziesięcioletnich oczach widzę mieszaninę dumy ze strachem. To co, teraz gonimy się po dachach? 

    Biorę tak długi rozbieg, na jaki pozwalają mi ciasne ściany, wybijam się, korzystając z wiklinowego kosza jak z wyskoczni i chwytam wystający rant dachu. Napinam mięśnie, odbijam się od ściany i przetaczam na plecionkę. Będąc ciągle w przysiadzie rozglądam się, szukając ewentualnych zagrożeń. Nie znajduję ani ich, ani śladu chłopaka - oprócz mnie jest tylko porzucona drabina. Gdy unoszę głowę oślepia mnie słońce, za duży kontrast między jego palącym światłem a cieniem rani moje oczy. Złodziejaszek zniknął, rozpłynął się jak fatamorgana. Przecież to niemożliwe - myślę skonsternowany - wyżej nie wszedł, bo nie ma gdzie, nie przeskoczył na inny dach, bo bym go widział. Nie mógł też zejść na na dół, czyli musiał wejść do środka. Szukam nierówności maty, gdy ich nie znajduję, przenoszę się na dom obok - w dachu zieje wielka dziura. Wyplątuję nóż z futerału zawieszonego przy pasie. Udaje mi się przy tym nie rozciąć koszuli - świetnie, coś mi się dzisiaj powiodło - myślę i w lepszym nastroju podpełzam do krawędzi otworu. Korzystając z ostrza jak z lusterka zaglądam do środka sam pozostając niezauważonym. Widzę złodziejaszka jak na dłoni - kretyn rozsiadł się wygodnie na plecionce i przegląda łup. Nie ryzykuję, że chłopak zobaczy świetlną plamę i odrywam się od krawędzi. Nie ma już dokąd zwiać, w małej izdebce brakuje okien. Głupi młody - myślę z niejaką nostalgią - Pewnie myślał, że udało mu się uciec. Nic dziwnego skoro pokonała mnie belka śliskiego materiału. 
    W momencie w którym wskakuję do środka daje się słyszeć paskudny kaszel. Staję w centrum pokoiku i zamieram. Pierwszym co mnie zaskakuje jest zapach. Woń gnijącego mięsa miesza się z fetorem choroby. Maluch zrywa się na równe nogi, i pada na skłębione posłanie w głębi pokoju. Monety brzękiem akompaniują dziecięcemu krzykowi. Światło wpadające przez dach jest za słabe, by ukazać dokładnie wszystkie kąty izdebki, ale jest go wystarczająco dużo by widok przyprawiał o koszmary. Nie takiej scenerii się spodziewałem. W zacienionym łóżku spoczywa rzężąca kobiecina. Ubrana jest w łachmany upstrzone brązowymi plamami. Odsłonięte ciało pokrywają krwawe pęcherze, nabrzmiałe od ropy lub osocza, nie potrafię określić dokładnie. Nie chcę określać dokładnie. Głos dzieciaka budzi ją ze snu. Półżywa unosi się z wyraźnym bólem, wspiera plecy o ścianę i ciężko siada. W jej oczach pewnie widniałoby przerażenie. Gdyby jeszcze miała oczy. Pokryte bliznami oczodoły kierują się w moją stronę. Przechyla głowę, sypiąc w koło strzępami łuszczącej się skóry.
- Kim jesteś? Czego od nas chcesz? - pyta we wspólnym języku. Słowa puchną jej w bezzębnych ustach.
- Jestem człowiekiem, okradzionym przez twojego chłopca - Mówię przecierając twarz ręką. Czuję, że broń nie przyda mi się dzisiaj.
- Wybacz, to dobre dziecko... tylko ciągle kradnie by zdobyć dla mnie pieniądze... Możesz schować sztylety Talonie? - pyta kobieta, a mi zimny dreszcz przebiega po krzyżu.
- Zanim w Veakurze sięgnął mnie gniew Xeratha, byłam jasnowidzem i mentalistą - Odpowiada na moje niezadane pytanie - Zobaczyłam cię dopiero gdy się odezwałeś - Kobieta śmieje się cicho. 
Jej głos już nie charczy, rozlega się w mojej głowie, niepokoi mnie to. Jej spokój, wygląd, płaczące w kącie dziecko, wszystko to zdaje się być nierealne. Kręci mi się w głowie od fetoru i upału, czuję się gorzej, niż kiedy za młodu ukrywałem się w kanałach. Zataczam się, broń wypada mi z rąk. Uderzam plecami o ścianę i osuwam się po niej.
- Weź swoje pieniądze i odejdź stąd potworze - Nakazuje mi poharatana kupa mięsa. 
Chcę się jakoś odgryźć, ale nagle dociera do mnie, że stara ma rację. Podnoszę się do klęczek i niezdarnie zbieram rozsypane monety. Trzęsą mi się ręce. Bezskutecznie próbuję przywiązać sakiewkę do pasa. Upływa wieczność zanim udaje mi się to zrobić. Staję na nogi z trudem i choć wszystko we mnie krzyczy, żeby opuścić to miejsce, chwiejąc się podchodzę do barłogu. Jakieś chore pragnienie, które aż trudno mi określić jako moje, każe mi wyzbyć się strachu przed okaleczoną wieszczką. Bardzo, bardzo chcę spojrzeć w oczy tego dziecka, zobaczyć co go trzyma przy tych “żywych zwłokach”. Malec zrywa się i staje przed kobieciną rozkładając ręce w obronnym geście. Unosi głowę, a na jego pucołowatej twarzy widać determinację. Spazmy płaczu wstrząsają nim jeszcze, chuda pierś unosi się szybko. Popielata koszula prawie z niego spada, luźne spodnie trzyma na miejscu skórzany pasek. Czerwona chusta, którą miał na głowie leży teraz u jego stóp. Przyglądam się chłopcu niezdrowo zainteresowany. Nie rozumiem dlaczego takie dziecko ryzykuje życiem, dla innej osoby. Ja zawsze broniłem tylko siebie. 
- Czemu on przy tobie jest? - Pytam ochrypłym głosem - Dlaczego tu został, zamiast wykorzystać chwilę i uciec choć z częścią złota? Dlaczego... - Głos zamiera mi w krtani, pierwszy raz w życiu pozwalam sobie na okazanie emocji przed innym człowiekiem, pierwszy raz w moim głosie ktoś oprócz mnie może usłyszeć niepewność.
- Mówiłam mu wiele razy, by mnie zostawił i wrócił do domu, do rodziców, tłumaczyłam, że nie leki, magia czy pieniądze, a tylko śmierć przyniesie mi ulgę… Ale Eyne jest uparty. - W głowie rozbrzmiewa mi jej śmiech, czuję mdłości, spowodowane unoszącym się wszędzie odorem, ale stoję i słucham, uważnie jak nigdy w życiu. 
Co się ze mną dzieje? Spętała mnie magia? Staruszka odzywa się ponownie przerywając moje rozmyślania.
- Nie jesteśmy nawet spokrewnieni, ale to dziecko z jakiegoś powodu pokochało mnie bardziej niż własną rodzinę. Ten chłopiec zostanie ze mną nawet wbrew mojej woli. Czemu? Myślisz, że nawet jeśli mędrcy z zakonu lotosu spróbują ci to wytłumaczyć to zrozumiesz? Zaufanie, troska, miłość są ci obce. Znacz tylko poddańczą służbę i chore przywiązanie.-mówiąca zanosi się donośnym kaszlem, sięga po szmatę leżącą obok łóżka którą ociera usta. 
Na jej chorobliwie bladej twarzy zostają świeże, czerwone ślady. Kobieta ściska szmatę w ręce i kontynuuje przerwaną wypowiedź.
-Nie doświadczyłeś, bo nie jesteś godny doświadczyć, a nie zrozumiesz dopóki nie doświadczysz. -kończy i kładzie się z ciężkim westchnieniem.
Głupoty, bzdury, banialuki - Myślę, z roztargnieniem - Majaczenie staruchy, czemu tego słucham, czemu jeszcze jestem w tym cuchnącym pokoju? Nie wiem, mam mętlik w głowie, zawodzą mnie zmysły. Z roztargnieniem zauważam, że do izdebki nie wpada już ani odrobina światła - dzień zmienił się w noc, a ja to przegapiłem.
- Przyjdź jutro - Mówi, głaszcząc głowę chłopaka powykrzywianą, chudą ręką.
- Przyjdę - Usta poruszają się wbrew mojej woli, gdy składam zapewnienie,zauważam, że na podłodze poniewiera się kilka monet. Nie przejmuję się nimi i uciekam. Nic nigdy nie było dla mnie tak błogie jak dzisiejszy łyk nocnego, pustynnego powietrza. Pędzę przez dachy, wolę nie ryzykować, że w krętych uliczkach zgubię drogę do karczmy. Nie chcę teraz analizować tego, co się stało. Biegnę i cieszę się powietrzem, wyrzucam z pamięci wspomnienie staruszki i dzieciaka. Widzę ludzi na ulicach w dole. Przechadzają się, niektórzy tańczą lub się kłócą. Cudownie zwyczajny to widok. Zeskakuję z dachu koło straganu z przyprawami wzbijając przy tym kolorową chmurę. W duchu śmieję się jak wariat. Docieram do drzwi karczmy, przeciskam się między gośćmi baru i wchodzę na piętro. Szczęśliwy jak diabli otwieram poobdzierane drzwi z wyliniałym numerem 8. Wróciłem do domu, tymczasowego, ale jednak domu. I na dziś niczego więcej nie potrzebuję.

Poniższy utwór pragnę zadedykować najlepszemu korektorowi na świecie(opinia całkowicie subiektywna) znanemu w Internecie jako Kitsune San.
Bez Niego ten rozdział wyszedłby poszatkowany i technicznie kaleki. Można mu poklaskać w komentarzach.
Panie Lisie, dziękuję Ci całym moim przegniłym serduszkiem za Twoją ciężką pracę <3.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz